Poszli oboje do alkierza i wysunęli na środek stół malowany na wiśniowo. Obok niego Maciek postawił dwa drewniane krzesła, gospodyni zapaliła nafcianą lampę bez kominka i nakryła stół obrusem.
— Chodźcie tu, sołtysie — odezwała się gospodyni. — Józek, prowadź-że ich. Tu wam ładniej będzie wieczerzać.
Uśmiechnięty Maciek niezgrabnie cofnął się za komin, a dwaj gospodarze przeszli do alkierza.
— Piękna izba — rzekł Grochowski, oglądając się. — Świętych pańskich sporo na ścianach; łóżko malowane, jest podłoga i badylki na oknie. Pewnie to wasza sprawa, kumo?
— A czyjażby? — odparła zadowolona kobieta. — On wciąż kręci się koło dworu, albo przy mieście, a o dom nie dba. Ledwiem go napędziła, że choć w alkierzu ułożył podłogę. Siadajcie, kumie, o tu, bliżej pieca, jakeście łaskawi. Zaraz podam wieczerzę.
Zwróciwszy się do komina, nalała dwie miski jaglanego krupniku ze skwarkami. Mniejszą podała parobkowi, większą postawiła na nakrytym stole przed gościem.
— Jedzcie z Bogiem — rzekła do Grochowskiego — a jak czego zabraknie, to mówcie.
— A wy nie siądziecie? — spytał gość.
— Ja zjem naostatku, z dziećmi. Maćku — zwróciła się do parobka, — weźże se miskę.
Uśmiechnięty Maciek wziął swoją porcję i usiadł na ławie naprzeciw alkierza, aby widzieć sołtysa i przysłuchać się ludzkiej rozmowie, do której tęsknił. Postawił miskę na kolanach, i z poza kłębów pary patrzył z zadowoleniem na wiśniowy stół, przy którym siedzieli gospodarze, na biały obrus i blaszane łyżki, któremi jedli. Dymiący kaganek wydał mu się jednym z najpiękniejszych rodzajów oświetlenia, a stołki z poręczą najwygodniejszym sprzętem. Widok sołtysa napełniał serce Maćka czcią i dumą. Wszakże to Grochowski woził go kiedyś do losowania i stał przy drzwiach w samej kance-
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.