Na drugi dzień obudziło Ślimaka w stodole wołanie żony:
— Długo się ta będziesz wylegiwał?
— Albo co? — zapytał z pod słomy.
— Pora iść do dworu.
— Wołali me?
— Co cię mieli wołać. Sam przecie musisz do nich iść o tę łąkę.
Chłop stęknął, ale podniósł się i wyszedł na klepisko. Twarz miał nabrzękłą, wejrzenie zawstydzone i sporo słomy we włosach.
— O! widzisz, jak to wygląda — mówiła zgryźliwa żona. — Sukmanę ma zawalaną i przemokłą, bucisków całą noc nie zdejmował i patrzy na człowieka jak ten zbój. W konopiach ci stać, nie gadać z dziedzicem. Ogarnijże się, nim pójdziesz.
Po tych słowach zawróciła do obory, a Ślimakowi ciężar spadł z serca, że się na tem skończyło. Myślał, że będzie natrząsać się z niego do południa.
Wyjrzał na dziedziniec. Słońce stało wysoko, i ziemia po nocnym deszczu wyschła. Od jarów pociągał wiatr, niosący śpiewy ptaków i jakiś zapach wilgotny i wesoły. Przez tę noc pola gęściej zazieleniły się, z drzew powyskakiwały listki, niebo było odświeżone i zdawało się chłopu, że ściany jego chaty są bielsze.
— Śliczności dzień — mruknął, czując otuchę i poszedł
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.
IV.