Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/059

Ta strona została uwierzytelniona.

ojciec. — Pan akurat poniewierałby się po szczeblach, kiedy on lubi wygodę. To też mu kradną siano z nad stajni!
— A ono na prawo, tatulu, co takie szybiaste? — spytał Stasiek.
— Tam pewnie samo państwo wysiaduje i grzeje się na słońcu — odparł Jędrek.
— Nie gadaj, kiedy dobrze nie wiesz — zgromił go Ślimak. — Tam jest cała ściana ze szkła, bo to oranżerja. Tam są wszystkie kwiaty, jakie ino świat widział, i kwitną se nawet w zimie, kiedy na polu śnieg leży po kolana.
— Musi z papieru kwiaty, jak w kościele — wtrącił Jędrek.
— Właśnie, że prawdziwe. Kwitną zaś, bo im przez zimę ogrodnik pali w piecu.
— A jabłka tu są w zimie? — spytał Jędrek.
— Jabłek niema, ino pomarańcze.
— Pewnie ze sto razy lepsze od jabłek?... — spytał Jędrek, a oczy mu się zaiskrzyły.
Chłop pogardliwie machnął ręką.
— Iii... Skosztowałem ci ja jedno takie. Małe jak kartofel, zielone, a paskudne — żeby pies wypluł...
— I oni takie jedzą?
— Co nie mają jeść.
— A to oni są głupie — rzekł Jędrek.
— Tyś to głupi, bo się nie znasz — odparł chłop. — Tobie dobrze, kiedy ci przy krupniku jest słono? a panu dobrze, jak przy innem jedzeniu jest mu w gębie paskudnie. Każdy na tym świecie ma swój smak: wół lubi trawę, a świnia pokrzywy.
— Patrzcie ino, tatulu!... — wrzasnął Jędrek, wskazując ku dworowi; — lecz nim skończył, rozległy się znowu dwa strzały. Gdy zaś dym opadł, ujrzeli przy bramie młodego człowieka w żółtych kamaszach po kolana, w siwej kurtce z zielonemi wyłogami, z ładownicą na brzuchu, torbą na boku i z dubeltówką w rękach.