Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/086

Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich więdnących liści, ze strzechy, ze ścian i z szyb. Niekiedy kolejne te odgłosy zlewały się w jeden, i wówczas zdawało się, że ktoś idzie.
Wtem skrzypnęły drzwi do sieni.
— Maciek — mruknął gospodarz.
Maciek jednak nie wchodził. Natomiast usłyszano szelest ręki, posuwającej się po ścianie, jakby ktoś nie mógł trafić do izby.
— Oślepł, czy co? — rzekła gospodyni i niecierpliwym ruchem otworzyła.
W sieni coś stało, ale nie Maciek; coś niewysokiego, grubego, owiniętego w przemokłą płachtę. Gospodyni cofnęła się, a wtedy do sieni wpadł blask ognia, i w górnym otworze płachty ukazała się twarz ludzka, barwy miedzianej, niby okopconej, z krótkim nieforemnym nosem i skośnemi oczyma, które ledwie znać było z pod nabrzmiałych powiek.
— Niech będzie pochwalony — odezwał się z pod płachty głos chrypliwy.
— To ty, Zośka? — spytała zdziwiona gospodyni.
— Jo.
— Wchodź-że prędzej, bo zimno najdzie do izby.
Szczególna osoba weszła, ale zatrzymała się u progu, milcząc. Teraz można było spostrzec, że ma na ręku dziecko, bledsze od kości, ze zsiniałemi ustami; z pod płachty wysuwała się jego ręka cienka jak patyk.
— Co ty robisz na taki czas? — zapytał Ślimak.
— Idę za służbą — odparła. Obejrzała się po izbie, szukając stołka, lecz nie znalazłszy go, cofnęła się do drzwi i kucnęła przy ścianie u progu.
— Po wsi gadają — mówiła głosem chrypliwym i jednostajnym — że macie teraz wielkie pieniądze. Myślałam, że potrzebujecie dziewki, i ot jestem.
— Nam dziewki nie trzeba — rzekła gospodyni. — Jest wreszcie Magda, a i ta niewiele co robi.