ną niedzielę, to ją weź — mówiła Zośka tonem coraz gwałtowniejszym.
Wydobyła z płachty dziecko i położyła je na wilgotnej ziemi. Zdawało się, że w tej chwili jest jeszcze bledsze, lecz nie wydało głosu.
— Głupie twoje żarty, Jagna! — mruknął Ślimak do żony.
Zośka przeciągnęła się i powstała na równe nogi.
— Oto mi letko, choć raz w życiu!... — mówiła podniesionym głosem, a oczy dziko jej błyszczały. — Nieraz myślałam se, że nie wytrzymam i cisnę ją gdzie na drodze, albo we wodę... Ale kiedy chcesz, to ją weź!... Weź ją, ino mi jej dobrze pilnuj, bo jak kiedy wrócę, a jej nie zdybię, to ci ślepie wybiorę...
— Co ty gadasz, opętana?... — reflektował ją Ślimak. — Przeżegnaj się...
— Niech się ten żegna, co idzie na śmierć, a ja pójdę na służbę... Gadali, żeście tera bogacz... Myślałam, że potrzebujecie dziewki, i wstąpiłam tu... Nie potrzebujecie, to nie, to pójdę dalej...
— Co masz z głupią gadać!... Siadajcie do wieczerzy — odezwała się gospodyni i z gniewem pochwyciła garnczek z ognia.
Skutkiem gwałtownego ruchu, głownie rozsypały się po całym kominie, a jedna upadła na ziemię, aż do bosych nóg Zośki.
— Pali się... pali się... pali się!... — krzyknęła Zośka, odskakując do drzwi. — Spali się chałupa, spali się stodoła, wszystko!... Ale Zośka ucieknie w jednej koszuli i... będzie w jednej chodziła do samej śmierci...
Jak pijana rzuciła się do drzwi, zatoczyła do sieni, potem na podwórko, powtarzając: pali się!... pali się!... Krzyk jej słychać było za oknem, potem w ogródku, potem na gościńcu. Wreszcie umilkł, zagłuszony szelestem deszczu. W chacie na ziemi zostało dziecko, chude i ciche.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/088
Ta strona została uwierzytelniona.