się w nową sukmanę, podbitą kożuchem, i poszedł do karczmy na zwiady.
Nim doszedł, na dworze zrobiło się ciemno, a w szynku zapalili światło. Gdy otworzył drzwi, zobaczył siedzących za stołem Grzyba i Łukasiaka. Przy blasku łojówki wyglądali w grubej odzieży, jak ogromne kamienie, co gdzieniegdzie drzemią na polach, pilnując granic. Za szynkwasem stał Josel w brudnym wełnianym kaftaniku w czarne pasy. Miał spiczasty nos, spiczastą brodę, spiczaste pejsy, spiczaste łokcie i spiczastą jarmułkę, a w wejrzeniu także coś kłującego.
— Pochwalony! — rzekł Ślimak.
— Na wieki — odparł niedbale Josel.
Grzyb i Łukasiak tylko kiwnęli głowami, szeroko rozparłszy na stole łokcie.
— Co to piją gospodarze? — spytał Ślimak.
— Herbatę — odpowiedział szynkarz.
— Dajcie i mnie. Ino czarnej jak smoła i dużo araku.
— Przyszliście do nas na herbatę? — drwiąco rzekł Josel.
— Nie na herbatę, ino dowiedzieć się...
— O tem, co wam Sobieska mówiła — mruknął szynkarz.
Ślimak usiadł obok Grzyba i zwrócił się do niego:
— Cóż to, chceta kupić wieś od dziedzica?
Chłopi spojrzeli na Josela, który uśmiechał się. Po chwili odparł Łukasiak:
— I... tak se gadamy z braku roboty!... Ktoby zaś zebrał we wsi pieniądze na taki interes?
— We dwu moglibyście kupić, wy z Grzybem — wtrącił Ślimak.
— Może i moglibyśmy — pochwycił Grzyb — ale dla siebie i dla tych, co we wsi mieszkają.
— No, a ja co? — zapytał Ślimak.
— Nie braliście wy nas do swoich interesów, to nie wściubiajcie nosa do naszych.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/095
Ta strona została uwierzytelniona.