nie odpoczywa, nie rozciera sobie rąk zziębniętych, tylko śpieszy z układaniem szczap, aby uciec z lasu przed nocą i przed zimową burzą.
Tymczasem niebo coraz mocniej zaciąga się obłokami, las napełnia się mgłą, zaczyna padać deszczyk od maku drobniejszy i marznący. W ciągu kilku pacierzy sukmana Maćka, płachta znajdy i grzywy koni okrywają się cienką, zimną i trzeszczącą skorupą lodu. Szczapy robią się tak śliskie, że uciekają z rąk; śnieg na ziemi robi się gładki jak szkło, że nie można na nim nogi oprzeć. Maciek rzuca na sanie ostatnie szczapy i z niepokojem spogląda na zachodzące słońce. Niebezpieczna to rzecz wracać do domu z takim ciężarem, w nocy, podczas gołoledzi!...
Prędko położył sierotę na naładowanych saniach, przeżegnał się i zaciął konie. Maciek obawia się wielu rzeczy na świecie, ale najbardziej tego, ażeby na śliskiej drodze nie wywróciły się sanie i nie przytłukły go, jak wóz przed laty.
— Heta!... wio!... — woła Maciek na konie.
Już wyjechali z lasu, droga staje się coraz gorsza. Nieokute sanie co chwilę spadają w zatokę i już nieraz wywróciłyby się, gdyby ich nie podpierał drżący z zimna i obawy chłop. Jedno potknięcie się skręconej nogi, a już po nim i po znajdzie; drzewoby ich przytłukło, reszty dokończyłby mróz.
Niedaleko gościńca droga zrobiła się tak śliską, że konie stanęły w miejscu. Umilkły skrzypiące sanie, zmęczony chłop przestał wołać: wio!... — i na drodze zaległa cisza. Taka cisza, że zdaleka słychać było gniewny szum lasu, świst wiatru między szczapami i przytłumione szlochanie dziecka. Na dworze było coraz ciemniej.
— Wio!... — krzyknął Maciek.
Konie szarpnęły i poślizgnęły się na miejscu.
— Wio! — powtórzył, podpierając sanie.
Ujechali kilka kroków, lecz znowu stanęli.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.