i wszystko tak dokumentnie tłumaczył gospodarzom, że miał większy zarobek niż organista.
— Wieczne odpoczywanie racz dać duszy jego, Panie! — szeptał Owczarz. Ale wciąż trapiło go w sercu, że jednakowo nieładnie szlachta robi, bawiąc się kościelnemi rzeczami. — Oniby się może i w ornaty poprzebierali... — myślał.
Było z wiorstę od chałupy, kiedy zdaleka za sobą usłyszał głosy jadących, a przed sobą ujrzał Ślimaka.
— Gadaliśmy, żeś utknął pod górą — odezwał się Ślimak — a ty, chwała Bogu, dojeżdżasz. Widziałeś wesele?
— Oho, ho!... — odparł Owczarz.
— I nie rozbili cię ślachta?
— Co mieli rozbić. Jeszcze me przez górę przeciągli z saniami.
— O!... I żaden nic ci złego nie zrobił?
— Nic. Jeden mi ta ze zbytków czapkę na oczy nasunął i tyle.
— Tak!... u nich to tak. Albo cię, człeku, skrzywdzi, albo choć do rany go przyłóż. Jak co w niego wstąpi — zakonkludował Ślimak.
— Jak co w niego wstąpi — powtórzył Owczarz. — Ale fantazją to zawdy mają pańską. Tak psiekrwie waliły saniami z nowyższy góry, że mnie ciarki przeszły. Musieli się dobrze spić, bo żaden karku nie skręcił. Chłop na trzeźwo nie wyszedłby żywy z tej okazji.
Za chwilę dopędziło ich dwoje sanek. W pierwszych siedział jeden podróżny, w drugich dwu.
— Wy z tej wsi? — spytał pierwszy podróżny.
— Z tej — odpowiedział Ślimak.
— To wesele, co jechało, to do was jechało?
— Nie do nas, ino do dziedzica.
— No, no... A arendarz Josel jest w domu?
— Pewno jest, jeżeli nie pojechał za jakiem szachrajstwem — odparł Ślimak.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.