nym pokoju. Przy ich blasku płomienie świec i lamp stały się żółte i mętne. Twarze dam pobladły, pod oczyma wystąpiły sine obwódki, z potarganych włosów opadł puder, na zmiętych sukniach ukazały się dziury i strzępy. Ze złotolitych pasów magnaterji wyjrzał szych, bogaty aksamit zamienił się na wytarty manczester, bobrowe futra na zajęcze skórki, srebrne zbroje na pobielaną blachę. Muzykantom opadły ręce, tancerzom zesztywniały nogi. Wystygło upojenie, sen zamglił oczy, usta dyszały gorączką. Na środku sali uwijało się już tylko trzy pary, potem dwie, potem — żadna. Wzdłuż ścian zabrakło krzeseł dla pochmurnych mężczyzn; kobiety wachlarzami zasłaniały zmęczone twarze i rozziewane usta.
Wreszcie muzyka umilkła, a ponieważ nikt nie rozmawiał, więc salon zapełniało grobowe milczenie. Świece gasły, z niektórych lamp wydobywały się gęste dymy.
— Może państwo przejdą na herbatę?... — odezwał się gospodarz schrypniętym głosem.
— Spać... spać... — szeptano.
— Pokoje dla dam i panów są gotowe — dodał gospodarz, usiłując być uprzejmym, pomimo senności i kataru.
Po tych słowach podniosły się z kanap i fotelów najprzód najstarsze, potem młode damy, i z przeciągłym szelestem poczęły opuszczać salon, owijając się w atłasowe zarzutki, i odwracając twarze od okien. Za chwilę w salonie zrobiło się pusto, a w dalszych pokojach gwarno; potem rozległy się na podwórzu głosy męskie, a na górze liczne stąpania, a potem — wszystko ucichło. Muzyka już wyniosła się z alkowy; zostało po niej tylko kilka pulpitów i stary Żyd basista, który spał, przewiesiwszy ręce przez korpus swej basetli.
Do salonu, brzęcząc podkówkami, wszedł dziedzic. Mętnym wzrokiem spojrzał po ścianach i rzekł, ziewając:
— Pogaś światło, Mateuszu... Otwórz okna... Aaa... Nie widziałeś pani?...
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.