— Cosik ich nie widać — dodał. — Może wcale nie przyjdą?...
Koloniści jednak przyszli.
Pewnego dnia, było to w początkach kwietnia, Ślimak jak zwykle wyszedł przed wschodem słońca z chaty zmówić pacierz i zobaczyć, jaka będzie pogoda. Wschód już jaśniał, gwiazdy pobladły, tylko jutrzenka błyszczała jak klejnot na niebie, a na ziemi witały ją świergotem zbudzone ptaki.
Chłop utkwił oczy we mgle, co nakształt śniegu bieliła pola i łąki, i szeptał: „Kiedy rane wstają zorze.“ Nagle od strony górnych pól usłyszał hałas. Było to skrzypienie zwolna toczących się wozów i głośna rozmowa ludzi.
Zaciekawiony wbiegł na pagórek z sosną i ujrzał niezwykły korowód. Był to długi szereg wozów okrytych płótnem, z pod którego wyglądały tu ludzkie głowy, tam sprzęty domowe, albo rolnicze narzędzia. Przy wozach szli, albo siedzieli na kozłach, z nogami zwieszonemi na orczyki, ludzie w długich granatowych kapotach i w kaszkietach. Do niektórych wozów przywiązane były krowy, w dłuższych odstępach między wozami uwijały się niewielkie gromadki świń. Na samym końcu toczył się wózek, mało co większy od dziecinnego, na którym leżał mężczyzna z nogami zwieszonemi do ziemi, ciągniony z jednej strony dyszla przez psa, z drugiej przez kobietę.
— Szwaby idą — przemknęło chłopu przez głowę, ale odepchnął pierwszą myśl. — Może to cygany? — dumał. — Ni, cygany noszą się czerwono, a ci granatowo i żółto. A może to tracze?... Tracze nie ciągnęliby za sobą bydła, wreszcie, pocoby tu szli, kiedy już lasu niema?...
Tak bił się chłop z myślami, a raczej uciekał przed jedną, że — idą koloniści, którzy kupili dworskie grunta.
— Oni, albo i nie oni — poszeptywał, zapatrzony w gościniec.
Tymczasem Niemcy zjechali wdół, i przez chwilę nie
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.