było ich widać. Chłop przetarł oczy. Może rozpłynęli się w dziennem świetle, a może ich ziemia pochłonęła? Gdzie zaś!... Wiatr powiał z tamtej strony i znowu przyniósł powolny turkot kół, skrzypienie dyszlów, gwar ludzkich głosów. Znowu z poza góry wychyliły się łby końskie, granatowe kaszkiety woźniców, szare płachty wozów i głowy Niemek w pstrych chustkach, zawiązanych pod brodę. Ziemia, krok za krokiem, ustępuje pod kopytami ich wychudłych koni. Już wjechali na ostatni szczyt, oblani złotemi potokami słońca, krzykliwi, jaśniejący, witani śpiewem skowronków, które w jesieni będą łapać i zjadać.
Daleko za nimi, gdzie za mgłą czarny las majaczył, słychać było głos kościelnego dzwonu. Czy on, jak zwykle, wzywa ludzi do pacierza, czyli też ogłasza im najście obcego narodu?...
Ślimak obejrzał się. W chatach, po drugiej stronie doliny, drzwi były pozamykane; na podwórkach nikt nie ruszał się i zapewne niktby nie wybiegł przed wrota, gdyby nawet zawołać: „Patrzajta, gospodarze, co tu Niemców wali!...“ Wieś jeszcze spała.
Teraz sznur wozów, napełnionych gwarliwymi ludźmi, począł wymijać chałupę Ślimaka. Zmęczone konie szły zwolna, krowy ledwie nogi wlokły, świnie kwicząc potykały się. Tylko ludzie byli kontenci, śmieli się, krzyczeli z wozu do wozu, i rękami albo batami ukazywali na dolinę. Wreszcie zjechali nadół, wyminęli most i skręcili na lewo, na otwarte pole.
We dwa, albo i we trzy pacierze po nich ukazał się wózek, ciągniony przez psa i kobietę, i stanął obok wrót Ślimakowej zagrody. Tu wielki pies upadł na ziemię, ciężko dysząc, mężczyzna z trudnością podniósł się na wózku i usiadł, i kobieta zdjęła szlę z karku i ocierając spotniałe czoło, patrzyła na chatę Ślimaków.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.