Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

tutaj ziemię po siedemdziesiąt pięć rubli morgę, no, i wleźli w długi u Żyda, i niewiadomo, co jeszcze wyniknie.
Przez ten czas podróżna jadła chleb razowy i karmiła nim psa, spoglądając na drugą stronę łąki, gdzie wśród ugoru rozłożył się tabor kolonistów.
— Jedźmy, ojcze — rzekła.
— Jedźmy — powtórzył chory. — A co się wam należy za mleko? — spytał Ślimaka.
Chłop wzruszył ramionami.
— Żebyśmy mieli — odparł — brać za taką rzecz pieniądze, tobyśmy was nie zapraszali.
— Ha, Bóg wam zapłać, kiedyście na nas tacy łaskawi — rzekł chory.
— Szczęśliwa droga! — odpowiedzieli oboje Ślimakowie.
Chory znowu układł się na wózku, postękując, podróżna założyła sobie szlę na prawe ramię, przez piersi i pod lewą rękę, duży pies podniósł się z ziemi i otrząsnął, na znak, że jest gotów do drogi.
— Bóg zapłać! bywajcie zdrowi!... — rzekł chory.
— Niech Bóg prowadzi!
Wózek zwolna potoczył się ku taborowi.
— Dziwny naród te Niemce — odezwał się Ślimak do żony. — On taki mądry, a jeździ wózkiem, niby dziad.
— Albo i ona — odparła Ślimakowa. — Czy kto słyszał, żeby zaś taki kawał drogi ciągnąć starego jak koń?...
— Niezgorsi ludzie.
— Wcale nie najgorsi i niegłupi.
Po tej wymianie myśli małżonkowie wrócili do chaty. Rozmowa z chorym uspokoiła ich. Niemcy nie wydawali się im już tak strasznymi, jak dawniej.
Po śniadaniu poszedł Owczarz na górę orać ziemię pod kartofle, a Ślimak wymknął się za nim.
— Miałeś przecie płot grodzić! — wołała za mężem gospodyni.