Jezus Chrystus się zwie,
Pan Bóg Zebaot;
On złego strzaska grot,
Innego niema Boga.
Chłopi zdumieni przysłuchiwali się tej melodji, nieznanej im a tak uroczystej. Po tęsknych i melancholijnych śpiewach w ich kościele, wydawała się ona pieśnią jakiejś triumfującej potęgi. Nie myśleli, ażeby na tych niwach, gdzie dotychczas rozlegał się wielki jęk:
„Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy...“
gromada obcych przybyszów mogła podniesionym głosem zawołać:
„Lecz walczy za nas chrobry wódz,
Co Bóg go zesłał z nieba...“
Głęboką zadumę Ślimaka przerwał nagle krzyk Staśka.
— Śpiewają, matulu!... śpiewają!... — mówił ochrypłym głosem chłopiec, trzęsąc się i płacząc. Wtem pobladł, usta mu posiniały i upadł na ziemię.
Przestraszeni rodzice podjęli go i ostrożnie ponieśli do chaty, skrapiając wodą i uspokajając perswazją. Wiedzieli, że dziecko jest czułe na muzykę, że w kościele płacze i śmieje się podczas każdej procesji. Ale w takim stanie nie widzieli go nigdy.
Dopiero w domu, gdy ustał śpiew pod taborem, Stasiek uspokoił się i zasnął.
Jędrek, przebywając rzekę, skąpał się w wodzie do pasa, przemoczył kapelusz i rękawy od koszuli, unurzał się w nadbrzeżnym piasku, lecz choć było mu zimno i mokro, nie zwracał na to uwagi, zajęty nowem widowiskiem.
— Poco oni tak chodzą wkoło pagórka i śpiewają? — myślał. — Pewnie chcą odegnać złe, żeby im do chałupy nie lazło. A że, zwyczajnie jak Szwaby, nie mają ziela, ani kredy