Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

Wróciwszy do domu, Ślimak krótko powiedział żonie, że roboty nie dostał. Następnie wybrał się do kolonji Hamera.
Zbliżając się do nowego folwarczku, dojrzał w ogrodzie kilka Niemek, które kopały zagony, a między opłotkami kilku mężczyzn. Był tam stary Hamer, jacyś dwaj koloniści i Żydek, pełnomocnik Hirszgolda. Z ruchów ich i zaognionych twarzy domyślił się Ślimak, że rozmawiają o czemś bardzo żwawo, a kto wie, czy się nie kłócą.
Hamer także poznał chłopa, lecz widocznie unikał z nim spotkania: odwrócił się bowiem tyłem do drogi i ze swymi towarzyszami poszedł na dziedziniec, aż pod stodołę.
— Patrzajta go — mruknął Ślimak — jaki mądry! Wie on, poco tu idę... Ale zdybię ja cię i wszystko powiem do oczów.
Za każdym jednak krokiem naprzód, miękła w nim odwaga, a wkońcu zupełnie go opuściła.
— Jużci on pan całą gębą — myślał chłop o Hamerze — a ja biedak. Jak mu co powiem, gotów mnie potrącić, i gdzie wtedy znajdę sprawiedliwość?
Trza wracać do dom!... — szepnął.
Ale znowu żal straconego zarobku nie pozwalał mu wracać z niczem. Więc wahał się. Co trochę postąpił naprzód, to opierał się o płot i niby patrzył, co Niemki kopią w ogrodzie. W ten sposób zwolna zbliżył się do domu Hamera; ale już nie miał śmiałości wejść na dziedziniec.
W mieszkaniu kolonisty jedno okno było otwarte, i rozlegał się szmer podobny do brzęczenia pszczół w ulu. Chłop podszedł bliżej i zobaczył w wielkiej izbie gromadę dzieci, siedzących na ławkach. Jedno z nich coś opowiadało krzykliwym głosem, a inne szemrały. Pośrodku izby przechadzał się chorowity bakałarz z linją w ręku, wołając od czasu do czasu:
— Sztyl!...
Bakałarz przypadkiem wyjrzał za okno, i zobaczywszy