Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

dziecka płachtą, przeżegnał się, wyszeptał pacierz i — opuścił chatę. Za nim wysunął się milczący Owczarz.
Na podwórku zabiegł nauczycielowi drogę Ślimak. Wyglądał jak pijany.
— Poco wyście tu przyszli, bakałarzu?... — mówił chłop przytłumionym głosem. — Czy wam jeszcze za mało nieszczęścia?... Już zabiliśta mi dziecko waszem śpiewaniem i czego więcej chcecie?... Czy zgubić mu duszę, póki jeszcze nie odeszła na tamten świat, czy resztę nas żyjących przekląć, abyśmy wszyscy zmarnieli?...
— Co wy mówicie, Ślimaku?... — spytał bakałarz, patrząc na niego z przerażeniem.
Chłop począł kręcić głową i rozrzucać rękoma, jakby mu tchu brakło.
— Nie gniewajcie się, panie — rzekł. — Wy dobry człowiek, jo wiem... Niech was Bóg nagrodzi...
I nagle pocałował bakałarza w rękę.
— Ale już idźta stąd... On bez was, Niemce, zginął, mój Stasiek!... — wykrzyknął chłop. — Raz oczarowaliśta go, że ino zemdlał, ale teraz... użyliście takiej mocy, że mi utonął...
— Człowieku! — zawołał bakałarz — co ty mówisz?... Alboż my nie chrześcijanie, jak i ty?... Czy nie odżegnywamy się szatana i spraw jego, jak i wy?...
Chłop patrzył mu w twarz błędnym wzrokiem.
— A bez cóż on utonął?...
— Mógł się pośliznąć. Czy ja wiem?
— Woda w dołku jest tak płytka, żeby z niej wyskoczył... Ino zamroczyło go wasze śpiewanie... Już go drugi raz zamroczyło... Nieprawda, Owczarzu?...
Owczarz kiwał głową.
— Może chłopiec miewał konwulsje? — spytał nauczyciel.
— Nigdy.
— I nigdy na nic nie chorował?
— Nigdy!...