ścielące się po niebie dymy tej wsi, gdzie była kancelarja gminna. Tam pobiegł dróżnik.
W parę godzin sprowadził sanie z sołtysem i strażnikiem, i zabrano zwłoki. Ale że Maciek zmarzł, jak siedział, i nie można mu było, z powodu dużego mrozu, ani rąk otworzyć, ani nóg wyprostować, więc włożono go na furę, jak był. I tak jechał, i tak zajechał do kancelarji gminnej, niby siedząc z dzieckiem na ręku, z głową opartą o tylną poręcz sanek, z twarzą zwróconą do nieba, jak gdyby, skończywszy z ludźmi rachunki, Bogu opowiadał swoje krzywdy i nędzę.
Gdy żałosny kondukt stanął na miejscu, przed kancelarją zebrała się garść bab i chłopów, paru Żydków, a oddzielnie od nich wójt, pisarz i sołtys Grochowski. Grochowski, który odrazu domyślił się, kto to zmarzł z dzieckiem, poznał Owczarza i markotny, opowiedział zebranym historję parobka.
Słuchając, ludzie żegnali się, baby jęczały, nawet Żydki pluły na ziemię, a tylko Jasiek Grzyb, syn bogacza Grzyba, palił sześciogroszowe cygaro i uśmiechał się. Trzymał ręce w kieszeniach barankowej kurtki, wystawiał naprzód to jedną, to drugą nogę, ozutą w buty wyżej kolan, dymił cygarem i uśmiechał się. Chłopi patrzyli na niego z niechęcią, mrucząc, że nawet dla śmierci nie ma uszanowania. Ale baby, choć zgorszone, nie miały do niego nienawiści, bo chłopak był jak malowanie. Wysoki, barczysty, zgrabny, na twarzy krew z mlekiem, oczy jak chaber, wąsy i bródka blond jak u szlachcica. Rządcą mógł być tak śliczny chłopak, albo choć gorzelanym, a tymczasem ludzie szeptali między sobą, że jest to hycel, który kiedykolwiek zginie przy drodze.
— Musi, że Ślimak niedobrze zrobił, co wygnał nieboraków na taki ziąb — odezwał się wójt, uważnie obejrzawszy zwłoki.
— Jużci niedobrze — zaszemrały baby.
— No, zeźlił się, bo mu konie ukradli — wtrącił jeden z chłopów.
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.