makowa; jakaś stara kobieta przykładała jej mokre chusty na głowę. Izbę napełniał ostry zapach octu.
W chłopie serce zamarło. Teraz dopiero, kiedy poczuł woń octu, zrozumiał, że żona musi być bardzo chora.
Gdy stanął nad tapczanem, Ślimakowa zaczęła mu się przypatrywać, mrużąc oczy. Nagle odezwała się schrypniętym głosem:
— To ty, Józek?...
— Jużci ja.
Chora, przymknąwszy oczy, zaczęła miętosić rękoma kożuch, którym ją przykryto. I znowu odezwała się, tym razem silniej:
— Co ty robisz, Józek?... Co ty robisz?...
— Przecie widzisz, że stoję.
— Aha! stoisz... Wiem ja, co ty robisz... Nie bój się!... Wszystko wiem...
— Idźcie stąd, gospodarzu — przerwała stara Niemka, popychając chłopa ku drzwiom. — Idźcie — bo ona niepokoi się, a to niedobrze... Idźcie...
I wypchnęła go z izby.
— Józek!... — krzyknęła Ślimakowa. — Józek! wróć się... Cosik ci powiem...
Chłop wahał się.
— Niema poco — szepnął bakałarz — ona bredzi i irytuje się. Jak jej zejdziecie z oczu, może zaśnie.
Zaprowadził go na drugą stronę sieni, do kuchni, gdzie zaraz wpadł Fryc Hamer i pociągnął Ślimaka do dalszej izby.
Przy jasnej lampie, za stołem pełnym kufli, wśród kłębów dymu z fajek, siedział stary Hamer, a obok młynarz Knap. Był to człowiek potężny jak wór mąki, z twarzą wielką, czerwoną i połyskującą. Siedział bez surduta, trzymając w jednej ręce kufel piwa i ocierając spocone czoło mankietem drugiej. Z pod rozpiętej koszuli, w której lśniły się złote
Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/250
Ta strona została uwierzytelniona.