Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/266

Ta strona została uwierzytelniona.

— Z przeproszeniem jegomości — rzekł — ale ja tu przychodzę od Ślimaka...
— Od Ślimaka?... — powtórzył ksiądz. — Aha! od tego, co się spalił.
— Nawet nie od niego, bo onby mnie nie śmiał tu wysyłać. Ale jemu żona dziś umarła, i on ma jakoś kiepsko w głowie, i tak oboje leżą w stajni, i nawet nie ma im kto wody podać. Nawet krów nie poili bez cały dzień.
Proboszcz cofnął się.
— Jakto, więc nikt ze wsi ich nie odwiedził?...
— Przepraszam jegomości — skłonił się Żyd — ale we wsi gadają, że na niego spadł gniew Boży. I bez ten interes to oni muszą zginąć, jeżeli ich kto nie poratuje.
Mówiąc to, patrzył w oczy księdzu, jakby chciał powiedzieć, że do niego należy ratunek Ślimaka.
Proboszcz uderzył cybuchem o podłogę, aż pękła fajka.
— To ja, proszę jegomości, już pójdę do oficyny — zakończył Żyd. Zabrał kij, worek i wyszedł.
Przed gankiem odzywały się dzwonki sanek, przypominając księdzu, że pora jechać do sąsiada. Walenty stał w pokoju z futrem w rękach.
— Tam czekają mnie — myślał proboszcz, gnąc o podłogę cybuch. — Jest przecie ten inżynier... Może będę potrzebny do zaręczyn... (Może przez tydzień nie zobaczysz pani Teofilowej?... — dodał w nim głos cichszy od myśli). No, a ten przecie wytrzyma do jutra; zresztą zmarłej kobiety nie wskrzeszę...
Ach, jak to boleśnie wahać się między świetnym rautem i nocną wizytą u pogorzelca, który pospołu z trupem leży w stajni...
— Dawaj futro! — rzekł proboszcz. — Zaraz... — dodał i wyszedł do swojej sypialni.
„Jest ósma — myślał. — Jeżeli pojadę do niego, nie mam już poco jechać do nich.“