Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/268

Ta strona została uwierzytelniona.
XI.

W pół godziny spasione konie proboszcza stanęły przed zagrodą Ślimaka. Ksiądz zapalił wydobytą z pod kozła latarkę i ze światłem w jednej, a koszykiem w drugiej ręce, poszedł do stajni.
Pchnął drzwi nogą i zobaczył trupa Ślimakowej. — Spojrzał w prawo — na barłogu siedział chłop, przysłaniając oczy od blasku.
— Kto to? — spytał Ślimak.
— Ja, proboszcz.
Chłop zerwał się z ziemi i zarzucił na ramiona kożuch. Na twarzy jego widać było zdumienie; nie mógł zrozumieć, co się dzieje. Chwiejnym krokiem przeszedł próg i, stanąwszy naprzeciw księdza, przypatrywał mu się z otwartemi ustami.
— Czego tu chceta jegomość? — rzekł cichym głosem.
— Przynoszę ci błogosławieństwo boskie. Wdziej kożuch, bo zimno, i pokrzep się — odparł ksiądz. Ustawił kosz na wysokim progu stajni i począł wydobywać chleb, mięso i butelkę miodu.
Ślimak zbliżył się do proboszcza, spojrzał mu w twarz, dotknął rękoma futra i nagle upadł mu do nóg, szlochając:
— Jaki ja biedny, mój jegomość... jaki ja biedny... Oj! jaki ja biedny...
— Benedicat te omnipotens Deus — błogosławił go proboszcz. Ale wnet, zamiast przeżegnać, ujął go w ramiona i usiadł z nim na progu. I tak siedzieli długą chwilę — nędzny, płaczący chłop w objęciach eleganckiego księdza.