Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/272

Ta strona została uwierzytelniona.

skryje... Strach!... Bo jużci ludzie mu nie donieśli, ani Niemce, ani Sobieska... Możeby Jojna? Dobry on Żyd i litościwy, nawet krowy mi napoił, ale gdzieby mu się chciało latać po nocy stąd aż na plebanję! Wreszcie on szedł do wsi. Niebywała rzecz, sam dobrodziej zajechał do chłopa, nakarmił go, napoił i jeszcze utulił. O la Boga, aż mi markotno, żebym ja zaś obłapiał się z taką osobą... Ech! nawet do organisty nie miałbym śmiałości.
Stał, myślał i szeptał:
— Musiało tęgo zmienić się na świecie, kiedy taki duchowny nie wstydził się siadać z chłopem za pan brat i jeszcze na progu pod stajnią. Czyby znowu grunta dawano?... Czyby już szlachtę ze wszystkiem skasowali?... Ale uczciwy dobrodziej, serdeczny. Rychtyg, jak ten święty biskup, co Łazarza własnemi rękami podnosił i rany mu opatrywał. On chyba także będzie święty, i nawet już jest, kiedy ma jasnowidzenie i widzi, co się o pumili dzieje. Teraz mi nikt nie da rady, boby go spotkało nieszczęście... Oj! żeby mnie jeszcze dobrodziej rozgrzeszył z nieboraka Owczarza i znajdy, jużbym się niczego nie bojał.
Westchnął i przez długą chwilę patrzył na niebo, zasypane gwiazdami.
— Ciekawość — mruknął — czy w niebie bez noc gromnice palą, czy ono tak samo świeci?
Zdaleka, od mostu, znowu zadźwięczały dzwonki, parskały konie, i wkrótce przed zagrodą zatrzymały się sanki proboszcza. Chłop wybiegł na gościniec.
— Ty, Ślimaku?
— Jo, dobrodzieju.
— Będzie jutro u ciebie stary Grzyb z pomocą. Pogódźcież się i więcej nie swarzcie. A ku wieczorowi trzeba zrobić pogrzeb nieboszczce. Po trumnę już posłałem do miasteczka.
— O mój wybawicielu!... — jęknął chłop.