Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/033

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj-no, kochanku... A jak ci na imię?...
— Kazimierz, proszę pana.
— Słuchajże, Kazimierzu! Ile razy wrócę do domu późno, a ty otworzysz mi bramę, dostaniesz dwadzieścia groszy. Rozumiesz?...
— Rozumiem, wielmożny panie.
— A oprócz tego będziesz brał ode mnie dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz zaco?...
— Nie mogę wiedzieć, jaśnie panie — odpowiedział wzruszony stróż.
— Zato, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek. Rozumiesz?...
— Rozumiem, jaśnie wielmożny panie.
Lokal mecenasa składał się z dwu części. Cztery większe pokoje miały okna od ulicy, dwa mniejsze — od podwórza. Paradna połowa mieszkania przeznaczona była dla gości. W niej odbywały się rauty, przyjmowani byli interesanci i stawali krewni albo znajomi mecenasa ze wsi. Sam pan Tomasz ukazywał się tu rzadko i tylko dla sprawdzenia, czy wywoskowano posadzki, czy starto kurz i nie uszkodzono mebli.
Całe zaś dnie, o ile nie przepędzał ich za domem, przesiadywał w gabinecie od podwórza. Tam czytywał książki, pisywał listy, albo przeglądał dokumenta znajomych, którzy prosili go o radę. A gdy nie chciał forsować wzroku, siadał na fotelu naprzeciw okna i zapaliwszy cygaro, zatapiał się w rozmyślaniach. Wiedział on, że myślenie jest ważną funkcją życiową, której nie powinien lekceważyć człowiek, dbający o zdrowie.
Z drugiej strony podwórza, wprost okien pana Tomasza, znajdował się lokal, wynajmowany osobom mniej zamożnym. Długi czas mieszkał tu stary urzędnik sądowy, który spadłszy z etatu, przeniósł się na Pragę. Po nim najął pokoiki krawiec; lecz, że ten lubił niekiedy upijać się i hałasować, więc