Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

Już wychylił się i otworzył usta, aby krzyknąć: „Ty... próżniaku jakiś!...“ — gdy wtem usłyszał dziecięcy głos.
Spojrzał naprzeciwko.
Mała niewidoma dziewczynka tańczyła po pokoju, klaszcząc w ręce. Blada jej twarz zarumieniła się, usta śmiały się, a pomimo to z zastygłych oczu płynęły łzy jak grad.
Ona, biedactwo, w tym domu spokojnym, dawno już nie doświadczyła tylu wrażeń! Jak pięknem zjawiskiem wydawały się jej fałszywe tony katarynki! Jak wspaniałym był ryk trąby, która mecenasa mało nie przyprawiła o apopleksją!
Na dobitkę, kataryniarz, widząc uciechę dziecka, zaczął przytupywać wielkim obcasem w bruk i od czasu do czasu pogwizdywać, niby lokomotywa przed spotkaniem się pociągów.
Boże! jak on ślicznie gwizdał...
Do gabinetu mecenasa wpadł wierny lokaj, ciągnąc za sobą stróża i wołając:
— Ja mówiłem temu gałganowi, jaśnie panie, żeby natychmiast wygnał kataryniarza! Mówiłem, że od jaśnie pana dostanie pensją, że my mamy kontrakt... Ale ten cham! Tydzień temu przyjechał ze wsi i nie zna naszych obyczajów. No, teraz posłuchaj — krzyczał lokaj, targając za ramię oszołomionego stróża — posłuchaj, co ci sam jaśnie pan mecenas powie!
Kataryniarz grał już trzecią sztuczkę, tak fałszywie i wrzaskliwie, jak dwie pierwsze.
Niewidoma dziewczynka była upojona.
Mecenas odwrócił się do stróża i rzekł ze zwykłą sobie flegmą, choć był trochę blady:
— Słuchaj-no, kochanku... A jak ci na imię?...
— Paweł, jaśnie panie.
— Otóż, mój Pawle, będę ci płacił dziesięć złotych na miesiąc, ale wiesz zaco?...