— Zato, ażebyś na podwórze nigdy nie puszczał katarynek! — wtrącił śpiesznie lokaj.
— Nie — rzekł pan Tomasz. — Zato, ażebyś przez jakiś czas codzień puszczał katarynki. Rozumiesz?
— Co pan mówi?... — zawołał służący, którego nagle rozzuchwalił ten niepojęty rozkaz.
— Ażeby, dopóki się z nim nie rozmówię, puszczał codzień katarynki na podwórze — powtórzył mecenas, wsadzając ręce w kieszenie.
— Nie rozumiem pana!... — odezwał się służący z oznakami obrażającego zdziwienia.
— Głupiś, mój kochany! — rzekł mu dobrotliwie pan Tomasz.
No, idźcie do roboty — dodał.
Lokaj i stróż wyszli, a mecenas spostrzegł, że jego wierny sługa coś towarzyszowi swemu szepcze do ucha i pokazuje palcem na czoło...
Pan Tomasz uśmiechnął się, i jakby dla stwierdzenia ponurych domysłów famulusa, wyrzucił katarynce dziesiątkę.
Następnie wziął kalendarz, wyszukał w nim listę lekarzy i zapisał na kartce adresy kilku okulistów. A że kataryniarz odwrócił się teraz do jego okna i za jego dziesiątkę począł przytupywać i wygwizdywać jeszcze głośniej, co już okrutnie drażniło mecenasa, więc zabrawszy kartkę z adresami doktorów, wyszedł, mrucząc:
— Biedne dziecko!... Powinienem był zająć się niem oddawna...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.