Wstawali dość rano, pili herbatę z blaszanego samowaru i razem wychodzili do miasta. Ona na lekcje, on do biura.
Był to drobny urzędniczek, który na naczelników wydziałowych patrzył z takim podziwem, jak podróżnik na Tatry. Zato musiał dużo pracować, po całych dniach. Widywałem nawet go i o północy, przy lampie, zgiętego nad stolikiem.
Żona zwykle siedziała przy nim i szyła. Niekiedy spojrzawszy na niego, przerywała swoją robotę i mówiła tonem upominającym:
— No, już dość będzie, połóż się spać.
— A ty kiedy pójdziesz spać?...
— Ja... jeszcze tylko dokończę parę ściegów...
— No... to i ja napiszę parę wierszy...
Znowu oboje pochylali głowy i robili swoje. I znowu po niejakim czasie pani mówiła:
— Kładź się!... kładź się!...
Niekiedy na jej słowa odpowiadał mój zegar, wybijając pierwszą.
Byli to ludzie młodzi, ani ładni, ani brzydcy, wogóle spokojni. O ile pamiętam, pani była znacznie szczuplejsza od męża, który miał budowę wcale tęgą. Powiedziałbym, że nawet za tęgą na tak małego urzędnika.
Co niedzielę, około południa, wychodzili na spacer, trzymając się pod ręce, i wracali do domu późno wieczór. Obiad zapewne jedli w mieście. Raz, spotkałem ich przy bramie, oddzielającej ogród Botaniczny od Łazienek. Kupili sobie dwa kufle doskonałej wody i dwa duże pierniki, mając przy tem spokojne fizjognomje mieszczan, którzy zwykli jadać przy herbacie gorącą szynkę z chrzanem.
Wogóle biednym ludziom niewiele potrzeba do utrzymania duchowej równowagi. Trochę żywności, dużo roboty i dużo zdrowia. Reszta sama się jakoś znajduje.
Moim sąsiadom, o ile się zdaje, nie brakło żywności, a przynajmniej roboty. Ale zdrowie nie zawsze dopisywało.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/059
Ta strona została uwierzytelniona.