Pan Józef i pani Helena Wilscy zaślubieni byli dopiero od pół roku. Działo im się dobrze na tym świecie, choć — nie najlepiej. Mieli trzy pokoje, w nich mebelki, takie tam, — nieosobliwe; parę obrazów oleodruków, które im ofiarował drużba, i starą sługę Mateuszowę, która przyszła Bóg wie skąd, ale jeść gotowała niezgorzej.
Do inwentarza tego pani Helena wniosła niewiele. Naprzód kanarka, którego wraz z klatką podarowała jej ciotka. Ciotczysko ubogie, to i prezent nie był kosztowny, ale że jadł i śpiewał, cieszono się więc nim i powieszono w oknie, jak należy.
Razem z kanarkiem wkwaterował się kuferek z bielizną, jeszcze jeden kuferek z sukienkami, pudło z kapeluszem i toaleta niewiadomo z czem. Dorożkarz, który przywiózł to biedactwo, dostał pół rubla i był kontent, a Helunia, ustawiwszy kuferki, pudełko i toaletkę na właściwych miejscach, także była kontenta, nawet bardziej niż dorożkarz.
W kilka dni po wprowadzeniu się do nowego gniazda, pomiarkowawszy, że jej czegoś brak, sprawiła sobie fartuszek z kieszeniami i napierśnikiem. Czysty to był fartuszek jak złoto i miał u dołu falbanki; młoda gosposia ubrała się w niego czem prędzej i chodziła całą dobę, trzymając ręce w kieszeniach, a nazajutrz schowała go do szafy, gdzie leży po dziś