Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 01.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

W połowie drogi na ulicy usłyszał, że go ktoś woła. Obejrzał się i zobaczył karetę, z której wysiadał Welt.
— Szedłeś pan do mnie! — rzekł bankier tonem niezachwianej pewności. — Winszuję! Podobne wypadki trafiają się nader rzadko.
— O czem pan mówisz?
— Rozumie się, że o pańskich miljonach. Ja wiem wszystko! Traf cudowny! Kasa moja jest na pańskie usługi, i dziś nawet mogę panu ofiarować sto tysięcy na osiem procent. Nigdzie pan taniej nie dostaniesz.
Oszołomiony Władysław milczał.
— Naturalnie, zgadzasz się pan — mówił dalej Welt. — Siądźmy do mojej karety... Musisz się pan wyekwipować przyzwoicie. Zaraz panu odliczę pieniądze, a w wolnym czasie pogadamy o pańskim projekcie towarzystwa budowlanego, które mnie zachwyca! Stangret zawróć! Jechałem właśnie do pana. Trzeba służyć społeczeństwu w miarę środków, panie Wilski, to moja zasada. Musimy mieć towarzystwo budowlane!
Gdy stanęli na miejscu, bankier rzekł:
— Każę przygotować rewers, a tymczasem racz pan wstąpić do mojej Amelci.
Wilski machinalnie poszedł na górę i za chwilę już był w salonie.
Czekał minutę... dwie... W połowie trzeciej ukazała się bankierowa.
Była bardzo blada i podając Władysławowi rękę, zmienionym głosem rzekła:
— Dawnośmy się nie widzieli!...
Na twarz jej wybiegł rumieniec.
Nastąpiło chwilowe milczenie, które znowu przerwała pani Welt.
— Dziś dowiedziałam się o pańskiem... nie wiem, jak nazwać... Ludzie nazywają to szczęściem. Jeżeli istotnie szczęście, w takim razie szczerze... serdecznie panu winszuję!