W kilka minut z poza krzaków wysunął się trubadur. Niski, gruby, w szerokim kapeluszu i połyskującej pelerynie, wyglądał w nocy jak strach na sowy.
Ostrożnie zakradł się pod balkon i stanął, oświetlony promieniami księżyca, naprzeciw dumającej panny Fifi. Usłyszałem cichy brzęk strun skrzypcowych, a potem jakąś wenecką serenadę, śpiewaną głosem fałszywym i zmęczonym.
Biało ubrana kobieta wychyliła się z balkonu, widocznie nie rozumiejąc, co to znaczy. Lecz poznawszy guwernera, krzyknęła:
— Stary błazen!...
Trubadur umilkł i szybko skrył się w cieniu balkonu. W sąsiednich klombach rozległ się ogromny śmiech.
— Cha! cha! cha!... — śmiało się kilkanaście różnych głosów, nad któremi górował zanoszący się dyszkant panicza. — Cha! cha! cha!...
Już panna Fifi cofnęła się z balkonu, a guwerner znikł, jakby wpadł pod ziemię, a oni jeszcze śmieli się sopranami, tenorami i dyszkantem. Aż śpiący na gałęzi obudził się ptak, i przestraszony, najeżywszy pióra, zaświergotał.
Potem śmiech zamienił się w wesołą rozmowę, potem wielokrotnie powtórzono słówko: „dobranoc!“ — i nareszcie wszystko umilkło. Zbudzony ptak mocniej objął palcami gałązkę i znowu zasnął. I śniło mu się w główce, schowanej pod skrzydło, że jest, jak niegdyś, małym ptaszkiem i że śpi w gnieździe, otulony gorącą piersią matki.
Było już po północy. Księżyc dosięgnął zenitu, a nad balkonem, pod którym guwerner śpiewał serenadę, stał obłok szczególnej formy. Zdawało mi się, że zamiast kłębów pary widzę olbrzymią mapę Francji, jaśniejącą blaskami.
∗
∗ ∗ |
Od tej nocy guwerner tak mnie unikał, że opuściłem wieś, nie mogąc spotkać go ani razu.