— Zatrzymajmy się... — błagał go Drzymalski. — Zabije mnie apopleksja...
— Mieszka tu felczer i puści ci krew.
Drzymalski opierał się, ale wieśniak ujął go mocno pod rękę i wciągnął na schody.
— Toby była awantura, gdybym został przyjęty! — szepnął Drzymalski.
Niedojdziewicz zadzwonił. W tej chwili drzwi otworzono.
W przedpokoju Drzymalski uczuł, że nogi chwieją się pod nim. Szczęściem, spojrzał w lustro i zobaczył sinawe rumieńce na swojej twarzy i nos czerwony.
Widok ten przywrócił mu równowagę duchową.
„No — myślał — już takiego konkurenta nie przyjmie nietylko Anna, ale nawet jej kucharka. Wyglądam jak pijak i z pewnością dostanę piątego arbuza w życiu, ale — co mi to szkodzi?... Sądzono widać, ażebym w tym tygodniu ubawił Warszawę moją skwapliwością do kobiet.“
Weszli do gabinetu pana domu, szczupłego i jowjalnego staruszka, który przyjął ich bardzo życzliwie.
— To mi lokator! — zawołał staruszek, ściskając za obie ręce Drzymalskiego. — Spokojny, punktualny, lubi porządek...
— Nie wiem, czy tak pochlebną opinją podzielałby mój gospodarz — odpowiedział Drzymalski.
— O, podziela! — zawołał staruszek. — Zna przecie pana od ośmiu lat i mówi, że taki lokator to błogosławieństwo boże. Zazdroszczę mu z całego serca...
Drzymalski skłonił się pełen niepokoju.
Wtem Niedojdziewicz odchrząknął i wtrącił się do rozmowy.
— Może ojciec mieć tego lokatora do końca życia.
— Co mówisz? — spytał stary z zaiskrzonemi oczyma.
— Tak jest, i nawet przyszliśmy w tym interesie.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.