Wpatrzył się lepiej w ciemność i zobaczył dwu ludzi, którzy starali się osadzić deskę, wyjętą ze stodoły. Ponieważ nie udało im się to, więc rzucili deskę i szybko uciekli. Wickowi zdawało się, że to byli: Moszek i Abraham Cymesowie, i że jeden z nich niósł jakąś paczkę, niby towary.
W każdym innym razie kontrabandzista pognałby za złodziejami i zmusił ich przynajmniej do podzielenia się zarobkiem. Ale w tej chwili Wicek nie o tem myślał. Pokrzywy piekły go jak ogień, a mimo to czuł przeraźliwe zimno, które go do kości przejmowało.
O ile mógł szybko opuścił kolonją wójta i między sadami dostał się do ojcowskiej chaty, podrapany, poparzony, potłuczony i zziębnięty.
Około pustej obórki znajdował się dół, w którym była niegdyś gnojówka, a obecnie woda deszczowa i wszelkiego rodzaju pomyje. Wicek w tym dole zatopił swoją skrzynkę, umył ręce przy studni i zapukał do okna.
W chacie rozległ się powolny szmer.
— Ewa! wstawaj... Otwórz drzwi! — zawołał głos męski.
Odpowiedziało mu chrapanie.
Wicek powtórnie zapukał.
Tym razem gruby głos zaklął. Potem słychać było skrzypienie tapczana, upadek jakiegoś sprzętu, zgrzyt zasuwy, i drzwi uchyliły się.
Po drugiej stronie wysokiego progu ukazał się ojciec Wicka, starzec chudy, który za cały strój miał na sobie zgrzebną koszulę.
Wicek już chciał wejść, gdy nagle ojciec jego krzyknął:
— Co tu?... Kto tu?
— No, jużci ja! — odparł Wicek i przemocą wdarł się do chaty.
— Coś ty taki goły?... Gdzieś się rozebrał?...
Wicek nie odpowiedział nic. Stary tymczasem potarł za-
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.