sił starczyło, i od czasu do czasu rzucała za nim kamieniami, a zgraja uliczników, rozpierzchniętych, jak stado wron, które spłoszono, towarzyszyła im, krzycząc wniebogłosy:
— Złodziej Moszek!... warjatka Ewa!...
Tym sposobem Moszek odciągnął najniesforniejszych widzów od miejsca, w którem jego ojciec rozłupywał tajemniczą skrzynkę. Chytry Żydek liczył jeszcze na to, że gdyby ukazał się w tej chwili milicjant w miasteczku, wówczas musiałby aresztować jego i pijaczkę, odprowadzić ich do kancelarji gminnej, a dom ojca i skradzione klejnoty byłyby bezpieczne.
Kilku jednak poważniejszych mieszczan nie uważało za stosowne mieszać się do wyścigów hołoty. Zostali oni pod lokalem sparaliżowanego Cymesa, a widząc, że żona jego siedzi w oknie i płacze, zaś rudy Abraham modli się w śmiertelnej koszuli, poczęli wypytywać:
— Co się stało, pani Cymesowa?...
— Nieszczęście! — szlochała Żydówka. — Mój mąż, Josek, strasznie chory, rzuca się na łóżku, jakby już umierał, a te gałgany syna mi gonią i wyzywają od złodziei...
Abraham zaś niby odmawiał modlitwy i kiwał się, ale swoją drogą prawem okiem patrzył na rynek, gdzie odbywały się osobliwe wyścigi jego brata, a lewem uchem nasłuchiwał, czy ojciec bije dłótkiem w żelazną puszkę. Gdy zaś stary zmęczył się i ustal w pracy, Abramek, mrucząc pacierze, wołał:
— Tatełe, szlug!...
— Kiedy mnie już ręce bolą... Wykręcić się nie mogę! — jęczał paralityk, uderzając młotkiem w dłóto.
Za głęboko włożyliście tę puszkę pod pierzynę, trzebaby ją lepiej wysunąć — mówił Josek po żydowsku.
Ale Abraham nie dbał o jego narzekania, tylko wciąż powtarzał:
— Tatełe, szlug!...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.