kiedy?... Może, gdy był podoficerem?... Nie, jeszcze dawniej, wówczas, gdy sam dziecinnym głosem śpiewał te pieśni:
Szła sierotka po wsi — obsiedli ją źli psi;
Nie miał się kto obrać — sieroteczkę ognać.
Obrał ci się, obrał — sam Pan Jezus z nieba,
I sierotkę ognał — kawałeczkiem chleba...
I stała się rzecz niezwykła. Ten kamienny człowiek, który nigdy nie marzył, w tej chwili uległ przywidzeniu. Znikły mu w oczach koszary i rekruci, a na ich miejsce rozciągnęła się łąka, oświetlona majowem słońcem. Poznaje krętą rzeczułkę, i las na wzgórzu, i bydło szczypiące trawę. Oto krowa jego matki, biała w kasztanowate łaty. Oto gromada wiejskich pastuszków, a między nimi... on sam!... Nie myli się, to on, w szarym słomianym kapeluszu i granatowej kamizeli. Jeden z chłopców, dziesięcioletni Tomek, gra na fujarce, inni śpiewają, a on wyraźnie słyszy żałosną nutę i powtarza wyrazy:
Idź, moja dziecino, do cudzej macierze,
Niechże ona tobie koszulkę wypierze.
Oj, jak mi ją pierze — lecą z niej paździerze,
A jak mnie obłóczy, po ziemi mnie włóczy...
Teraz ode wsi idzie jego siostra i niesie mu obiad w dwuniaczkach. Te same włosy płowe, różowa spódnica i niebieski fartuch. Wpatrzywszy się lepiej, widzi jej owiązaną w szmatę nogę, którą sobie skaleczyła, zbierając chróst w lesie.
Feldfebel otrząsnął się, mocno przetarł oczy i marzenie znikło. Widzi znowu koszary i słyszy śpiew rekrutów, nad którym górują dźwięki skrzypców za oknem.
— Co za czort! — szepnął — czym ja pijany? Nie. Nie miałem dziś wódki w ustach. Czym chory?...
Istotnie przypomniał sobie, że już raz ukazywały mu się podobne widma, gdy miał tyfus. Wówczas jednak robiło mu to przykrość, a dziś przeciwnie — serce jego napełniała dziwna mieszanina radości i żalu.