w najdalszy kąt siedzenia, a pan Dudkowski kręcił się i chrząkał, chcąc zacząć z nim rozmowę. Wreszcie zapytał:
— Pan dobrodziej daleko jedzie?
— W Brześć.
— Ja na czwartą stacją... W tych czasach kupiłem tam folwarczek... Pyszna miejscowość!... Domek wygodny, ogród owocowy, pięć morgów gruntu... Posłałem tam onegdaj kucharkę, ażeby mi urządziła mieszkanie, a dziś jadę sam, na całe lato i jesień... Pan dobrodziej, zdaje mi się, jest obywatelem ziemskim?
— Nie — mruknął niedbale podróżny.
— Aha!... to pewnie pan dobrodziej ma kamienicę w Warszawie?...
— Nie.
— Ja — mówił pan Dudkowski — mam także kamienicę w Warszawie. Dwadzieścia pięć okien frontu, cztery piętra i trzy oficyny, tuż obok przystanku tramwajów. Dałem za nią przed dwudziestu laty trzydzieści tysięcy rubli, a dziś warta sto dwadzieścia tysięcy. No, alem się też napracował przy niej!... Codzień byłem sam na każdem piętrze, co miesiąc sam odbierałem komorne od lokatorów... Bo u mnie, panie dobrodzieju, niema wielkich mieszkań, tylko małe, po dwa i po trzy pokoiki. Te dają najlepszy dochód, osobliwie, jeżeli wynajmować na miesiące...
— Pan nie gra w karty?... — spytał nagle podróżny.
— Nie — odparł z pośpiechem pan Dudkowski i pomyślał:
„Do licha! czy to nie jest jeden z tych karciarzy, co ogrywają pasażerów na kolejach?...“
— Pan może nie ma przy sobie kart? — rzekł podróżny.
— Nigdy nie jeżdżę z kartami — odparł pan Dudkowski.
Podróżny zamyślił się.
— Pan nie umie grać, czy pan nie chce grać?... — spytał znowu.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.