Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Na ten widok zagrała we mnie krew przodków z pod Wiednia. Podkradłem się pod obórkę, zatliłem hubkę, wymierzyłem klucz w lewe oko wrony, dmuchnąłem, podpaliłem... Huknęło — jakby piorun uderzył. Ze szczytu obórki stoczyło się już zaduszone kaczątko na ziemię, wrona, dotknięta śmiertelną obawą, uciekła na najwyższą lipę, ja zaś ze zdumieniem przekonałem się, że w moich rękach z wielkiego klucza zostało tylko ucho, ale zato ze słomianego dachu obory zaczyna wydobywać się niewielki kłębik dymu, jakby kto palił fajkę.
W kilka minut później obórka, wartująca około pięćdziesięciu złotych, stanęła w ogniu.
Zbiegli się ludzie, przygalopował na koniu mój ojciec, poczem, w asystencji tych wszystkich dzielnych i uczciwych osób, nieruchomość „wypaliła się — do środka ziemi“ — jak powiedział pan gorzelany.
Przez ten czas ze mną działy się nieopisane rzeczy. Naprzód, pobiegłem do mieszkania i powiesiłem na właściwem miejscu — ucho od rozerwanego klucza. Potem, uciekłem do parku z zamiarem utopienia się w sadzawce. W sekundę później, zasadniczo zmieniłem projekt, postanowiłem kłamać jak prowentowy pisarz i wyprzeć się klucza, strzelania i obórki. Gdy mnie zaś schwytano — odrazu przyznałem się do wszystkiego.
Zaprowadzono mnie do pałacu. Na tarasie zobaczyłem mego ojca, panią hrabinę w powłóczystej sukni, hrabiankę, ubraną dość kuso, i moją siostrę, obie płaczące; potem — klucznicę Salusię, kamerdynera, lokaja, chłopca z kredensu, kucharza, kuchcika i cały rój pokojówek, garderobianych i dziewcząt. Gdym odwrócił oczy w przeciwną stronę, ujrzałem za budynkami — zielone wierzchołki lip, a nieco dalej żółtawo-brunatny słup dymu, który, jakby umyślnie, unosił się nad pogorzeliskiem.
W tej chwili przypomniałem sobie słowa organisty, który mówił o konieczności strzelenia mi w łeb, i wywnioskowałem,