Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/199

Ta strona została uwierzytelniona.

liście głaskały mnie po twarzy, a ja patrzyłem w ogromne niebo i z niezgłębionem zadowoleniem wyobrażałem sobie, że mnie — wcale niema. Lonia, Zosia, park, obiad, wreszcie szkoły i pan inspektor, wydawały mi się snem, który niegdyś był, ale już przeszedł, może sto lat temu, a może i tysiąc. Biedny Józio w niebie wciąż zapewne doświadcza tych uczuć. Jaki on szczęśliwy!...
Wkońcu już mi się i jeżyn odechciało. Czułem, jak łagodnie unoszą mnie krzaki, widziałem każdą chmurkę, zwolna sunącą się po błękicie, słyszałem szelest każdego liścia, alem sam nic nie myślał.
Nagle, coś szarpnęło mnie. Zerwałem się na równe nogi, nie pojmując, co się dzieje. Przez mgnienie było cicho jak i pierwej, lecz w tejże chwili usłyszałem płacz i krzyk Loni:
— Zosiu!... Panno Klementyno!... na pomoc!...
Jest coś strasznego w krzyku dziecka: „Na pomoc!...“ Przemknęły mi przez głowę wyrazy: żmija! Tarnina chwytała mnie za odzież, oplątywała nogi, szarpała, odpychała, nie!... ona mocowała się ze mną, biła się ze mną jak żywy potwór, a tymczasem Lonia wołała: „Na pomoc!... Boże, mój Boże!...“ — a ja rozumiałem tylko jedną rzecz, jasną jak słońce, że tu muszę dać pomoc, albo sam zginąć.
Zmęczony, podrapany, a najbardziej — przerażony, przedarłem się wkońcu do tego miejsca, gdziem słyszał płacz Loni.
Siedziała na krzaku, drżąc i załamując ręce.
— Loniu!... co tobie?... — zawołałem do niej, pierwszy raz po imieniu.
— Osa!... osa!...
— Osa?... — powtórzyłem, rzucając się ku niej. — Ukąsiła cię?...
— Jeszcze nie, ale...
— Więc cóż...
— Chodzi po mnie...