Na owych nieszczęsnych jeżynach byliśmy jeszcze z godzinę. Gdyśmy stamtąd wracali do domu, dostrzegłem wielką zmianę sytuacji. Zosia patrzyła na mnie ze zgrozą i ciekawością, Lonia wcale nie patrzyła, a ja byłem tak zmieszany, jakbym popełnił morderstwo.
Żegnając się z nami, Lonia serdecznie ucałowała Zosię, a mnie — kiwnęła głową. Zdjąłem przed nią czapkę, myśląc, że jestem wielki gałgan.
Po odejściu Loni, Zosia wzięła mnie w obroty.
— Dowiedziałam się pięknych rzeczy! — rzekła z powagą.
— Cóżem ja zrobił? — zapytałem, na dobre przestraszony.
— Jakto co? Naprzód — zemdlałeś (ach! Boże, i mnie przy tem nie było...), no — a potem ta osa, czy mucha... Okropność... Biedna Lonia! Ja umarłabym ze wstydu.
— Ale cóżem ja temu winien? — ośmieliłem się spytać.
— Mój Kaziu — odparła — przede mną nie potrzebujesz się tłomaczyć, bo przecież ja ci nic nie zarzucam. Ale zawsze...
„Ale zawsze...“ — to mi odpowiedź!... Z tego „ale zawsze“ wypadało, że w całej sprawie ja jeden jestem winien. Mucha nic, Lonia, która wniebogłosy krzyczała, także nic, tylko ja, za to, żem biegł na ratunek.
Prawda, ale poco zemdlałem?...
Byłem niepocieszony. Na drugi dzień wcale nie poszedłem do parku, byle tylko nie pokazywać się Loni, a na trzeci — ona kazała mi przyjść. Gdym przyszedł, kiwnęła mi głową zdaleka i rozmawiała tylko z Zosią, rzucając na mnie od czasu do czasu spojrzenia dumne i smutne, jak na zbrodniarza.
Chwilami myślałem, że jednak dzieje mi się tu jakaś niesprawiedliwość. Wnet przecie tłumiłem podobne podejrzenia, mówiąc sobie, żem naprawdę zrobił coś strasznego. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że taka metoda stanowi charakterystyczną cechę kobiecej logiki.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.