Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdym podniósł się z łóżka, był już koniec wakacyj i należało jechać do szkół. Parę dni jeszcze przesiedziałem w mieszkaniu, i dopiero w wigilją wyjazdu, przed wieczorem, wywlokłem się na dziedziniec.
W pałacu okna były zasłonięte roletami. Więc oni naprawdę wyjechali?... Zaszedłem pod kuchnią, upatrując Walka. Walka nie było. Spytałem o niego jakiejś dziewuchy.
— Oho! paniczu — odparła — niema już Walka...
Bałem się pytać o więcej. Poszedłem do parku.
Boże, jak tu smutno... Bez myśli włóczyłem się po wilgotnych ścieżkach, bo niedawno deszcz padał. Trawa pożółkła, sadzawka jeszcze bardziej zarosła, w czółnie pełno wody. W alei głównej stały wielkie kałuże, w których przeglądał się mrok. Ziemia czarna, pnie czarne, gałęzie obwisły, liście więdną. Smutek szarpał mi duszę i z głębi raz po raz wydobywał jakiś cień. To Józia, to Loni, to Walka...
Wtem wionął wiatr, zaszumiały wierzchołki drzew, i z chwiejących się gałęzi zaczęły padać duże krople, jak łzy. Bóg widzi, że płakały drzewa. Nie wiem, czy nade mną, czy za moimi przyjaciółmi, ale to pewna, że — razem ze mną...
Ciemno było, kiedym wyszedł z parku. W kuchni parobcy jedli wieczerzę. Za kuchnią, w polu, zobaczyłem figurę kobiecą. Przy niepewnem świetle, które spływało na ziemię z jasnego paska obłoków, poznałem pomywaczkę. Patrzyła na las i mruczała:
— Walek... Walek!... a wracajże do dom... O, coś ty mi zgryzoty narobił, ty niecnoto, niecnoto...
Uciekłem pędem do domu, bom myślał, że mi serce pęknie.

KONIEC TOMU DRUGIEGO