JEJ GUWERNANTKĘ, A TAKŻE PIESKA — IMIENIEM KARUŚ.
Ktokolwiek spożywał papierowe owoce z drzewa wiedzy o złem, dobrem i nudnem, ten nie zapomniał chyba cywilizacyjnej czynności zwanej: wydawaniem lekcji.
Bez wielkiego trudu możemy uprzytomnić sobie mętne chwile, w czasie których poprzednik nasz, wedle szkolnego spisu uczniów, bąkał albo pytlował zadaną lekcją. Pamiętamy chaos, jaki wypełniał całą naszą istotę od kurzu na podeszwach aż do pomady na włosach, gorączkowe oczekiwanie własnej kolei i pytania, natrętnie cisnące się do myśli: „A może mnie nie wyrwie?... może godzina wybije?... może go inspektor wywoła?... może stanie się co dziwnego?...“
Tymczasem spotniały nasz poprzednik wypowiadał ostatnie wyrazy lekcji i siadał, przypatrując się z wielką uwagą piątce, trójce albo jednostce, którą obok jego nazwiska rysował w swoim katalogu profesor. Potem — czuliśmy wewnątrz jakąś niezmierną ciszę, wśród której, z łoskotem kamienia uderzającego w szybę, wywołano nasze nazwisko.
Odtąd nie czuliśmy, nie widzieli i nie myśleli nic, zasłuchani w wartki potok wyrazów, który wypływał nam z okolic przełyku, obracał język, potykał się o zęby i poruszywszy kolumnę powietrza, tudzież władze umysłowe znudzonego profesora, krystalizował się ostatecznie w „notesie,“ przybierając tam formę mniej lub więcej opłakanego stopnia.