do rzeczy, wystarasz mi się o trzysta rubli, jutro — do południa.
Szmul włożył obie ręce za pas, kiwał głową i uśmiechał się. Przez chwilę obaj, milcząc, przypatrywali się sobie. Pan, jakby chciał zbadać: czy nie zmieniło się co w bladej twarzy, czarnych, żywych oczach i szczupłej, schylonej nieco postaci Żyda. Żyd, jakby podziwiał piękną blond brodę, posągowe kształty, nieporównane ruchy i klasyczne rysy pana. Zresztą po raz tysiączny obaj mogli przekonać się, że każdy z nich był modelowym okazem swojej rasy, co jednak w niczem nie przyczyniło się do załatwienia interesu.
— No, i cóż ty na to? — przerwał milczenie pan.
— Ja myślę, bez urazy jaśnie pana, że prędzej w pańskiej sadzawce zdybalibyśmy jesiotra, aniżeli jedną sturublówkę w okolicy. Myśmy tu tak wszystkie wyłapali, że ten, coby chciał dać, to ich nie ma — a kto je ma, to nie da.
— Jakto, więc już nie mam kredytu między ludźmi?
— Z przeproszeniem, ja tego nie powiedziałem. My kredyt mamy zawsze, tylko nie mamy ewikcji, i dlatego nikt nam nie pożyczy.
— Cóż, u licha! — mówił pan, jakby do siebie — przecie wszyscy wiedzą, że lada dzień sprzedam las i wezmę pozostałe dziesięć tysięcy rubli...
— Wszyscy wiedzą, że jaśnie pan już wziął trzy tysiące rubli, i jeszcze wiedzą, że z chłopami targ o zniesienie serwitutów idzie kiepsko.
— Ale się lada dzień skończy.
— Bóg wie!
Dziedzic zaniepokoił się.
— Czy słyszałeś co nowego?
— Słyszałem, że chłopi chcą już po cztery morgi na osadę...
Pan aż skoczył na fotelu.
— Ich ktoś buntuje! — zawołał.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.