kiewka. Wszystkie pieniądze wydałam w drodze do miasteczka....
Oboje państwo spojrzeli po sobie, jakby na znak, że głos ten nie jest im obcy. Pani trochę zarumieniła się, pan brwi zmarszczył.
W tej chwili kobieta wbiegła do altany. Była ubrana po miejsku w burnus i kapelusz, wcale nie najświeższej mody, i już na progu rozkrzyżowała ręce, wołając:
— Jakże się miewacie!... jak się masz, Meciu!... A to wasze dziatki?... Chwała Bogu...
I posunęła się naprzód, chcąc rzucić się na szyję pani.
Ale pan zabiegł jej drogę.
— Za pozwoleniem! — rzekł. — Z kim mamy przyjemność?...
Kobieta osłupiała.
— Jakto, nie poznajecie mnie, panie Janie?... Przecież ja jestem cioteczno-rodzona siostra Matyldy, Anna Stokowska...
Prawda! — dodała po chwili z uśmiechem — już piętnaście lat, jakeśmy się nie widzieli... Od tego czasu zbiedniałam, zmizerowałam się w pracy, a pewnie i zestarzałam.
— To Andzia, Jasiu! — rzekła pani.
— Niechże pani spocznie... — odezwał się z bardzo wyraźnym tonem niezadowolenia i wskazał jej krzesło.
— Z największą chęcią! — odparła — ale pierwej muszę się przywitać... Meciu...
Pani, bardzo zakłopotana, wyciągnęła do niej lewą rękę.
— Chora jestem... Oto krzesło...
— A to twoja córeczka, ta śliczna dziewczynka?... Uściskajże mnie, dziecino, ja twoja ciotka...
Na Anielce miłe wrażenie zrobiła gadatliwa kobiecina. Wstała z krzesełka i pobiegła z uśmiechem, aby ją ucałować.
— Anielciu!... ukłoń się pani — rzekł surowo ojciec, zatrzymując ją w połowie drogi.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/064
Ta strona została uwierzytelniona.