SZMULOWA KARCZMA.
Była niedziela. Nad gościńcem, zwykle dość pustym, kłębił się kurz, wzniesiony mnóstwem wozów i nóg pobożnych, którzy wracali z kościoła. Chwilami było widać tylko szare niebo i płowy tuman, ciągnący się jak dym pożaru; chwilami tuman zwracał się nagle w stronę miasteczka, odsłaniając długi szereg furmanek i pieszych. Tu migał biały koń na zielonem tle pola, tam biała płachta między ciemno-tabaczkowemi sukmanami, lub czerwona chusta obok granatowej kapoty.
Żywy ten łańcuch, który w ciągłym ruchu przerywał się nieustannie lub skupiał, w jednem miejscu biegł jak wąż, w innem jak strzała, a jeszcze w innem przedstawiał kilku bezładnie rozrzuconych ogniw, wpadał, niby strumień do sadzawki, w obszerne zbiorowisko ludzi i wozów. W tem miejscu nie było już widać barwy drogi, ale żółtą słomę, szare deski, tabaczkowe sukmany, kanarkowe kapelusze, tudzież niewieście chustki i spódnice jaskrawych kolorów.
Gdy wiatr powiał w tę stronę, od zbiegowiska dolatywał turkot kół, wołanie mężczyzn, pisk kobiet i rżenie koni.
Wszystko tłoczyło się około białej, obszernej budowli, której gonciany dach jedną krawędzią opierał się na czterech tęgich słupach, w górze i u dołu zwężających się, a w środku pękatych. Była to karczma, w której szynkował Szmul, gdzie orzeźwiali się ludzie, wracający z kościoła.
Przed karczmą między wozami było ciasno. Osie zawa-