DWIE UCIECZKI.
Jak wiadomo, serce panny Walentyny, choć nieco wyschnięte, nie było zupełnie martwe. Zawsze pielęgnowała ona ideał poważnie myślącego człowieka, który kiedyś miał cieplejszem uczuciem wynagrodzić dotychczasowe gorycze w jej życiu.
Prócz tego w wymienionem tyle razy sercu światłej osoby istniała druga jeszcze struna ludzka: niejasne poczucie otaczającej natury. Podziw Anielki, że panna Walentyna nie lubi ani psów, ani kwiatów, ani ptaków, poruszył tę strunę, i odtąd guwernantka karmiła wróble, które do okna jej zbiegały się gromadami.
Piękne te jednak, choć wątłe objawy uczuć zasypane nieomal były mnóstwem zasad a raczej formuł, dotyczących posłuszeństwa, przyzwoitości, gramatyki, jeografji, pogardy dla arystokracji, pełnienia obowiązków i innych tym podobnych rzeczy. Wypadki jednak, któreby potrafiły dość głęboko wkopać się w stos umysłowego nawozu, mogły przynajmniej na chwilę wywołać rewolucją w psychicznej istocie panny Walentyny. Właściwie mówiąc, nie byłby to przewrót, głębsza zmiana charakteru, ale pewien rodzaj maceracji, uprzyjemniającej życie.
Wypadki takie nadeszły. Pierwszym było lato, które rozmarza, rozleniwia i czyni skłonnemi do platonicznej miłości osoby pracujące umysłowo. Drugim był powrót dziedzica, który, będąc mężczyzną pięknym i sławnym bałamutem,