lał na Gajdę konewkę wody i stłumił ogień, który już całego chłopa ogarniał.
O ratunku domu mowy być nawet nie mogło. Płomienie wydobywały się wszystkiemi oknami, w pokojach gorzały meble i tliły się tapety. Piece pękały, sufit za sufitem upadał wśród wybuchów iskier i dymu.
W kilka minut później ogień, nurtujący wnętrze domu, zniżył się do wysokości murów. Paliły się już tylko podłogi.
Wieśniacy, ochłonąwszy z przerażenia, poczęli rozmawiać między sobą.
— Skąd się ogień wziął, patrzta ino?...
— Może kto podpalił?...
— Zwyczajnie kara boska na dziedzica.
— Widzicie, jak się zestrachała pani.
— Nie gada nic, ino patrzy przed siebie...
— Wszystko im się spaliło.
— Nie wszystko — wtrącił Gajda. — Pójdźta ze mną na ogród, to przyniesiemy im resztę szmat, żeby się mieli w co odziać.
Paru gospodarzy poszło i poczęli znosić poduszki, prześcieradła, odzienie i ułamki sprzętów, które Gajda ocalił.
Dziewki folwarczne przeprowadziły tymczasem panią i dzieci do kuchni.
Dziedziczka, ubierając się, zaczęła płakać.
— Jak też nas Bóg ciężko doświadcza! — mówiła. — Ledwie mąż pokończył interesa, a tu dom spłonął. Gdy wróci, nie będzie miał gdzie spocząć. Okropność!... To, co wydalibyśmy na podróż do Warszawy, pójdzie na restauracją domu... Już chyba nigdy nie będziemy mieli takich sprzętów, ani ja sukien, choć wyszły z mody. Joseph, mon enfant, n’astu pas peur?
Gdzie jest ten dobry człowiek, który nas ocalił?... Zdaje mi się, że to Gajda. Mój mąż zawsze uważał go za łotra; poka-
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.