Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

przytykające do domu, w połowie były okryte liśćmi, a w połowie — obnażone z nich — straszyły spieczonemi gałęźmi.
Oprzytomniała znowu, zbudzona krzykiem ptaka nocnego. W przerwach — jaka tu cisza... Przez lekką sukienkę wpijała w nią kły wilgoć bagnisk. Czuła chłód i dreszcze. Jak tu pusto, niema drzew, jaka wierzbina drobna... Nie jestże to ziemia umarła i już gnijąca?... Czy nie głodzi ona roślin i zwierząt, czy nie zabiła trojga dzieci karbowych, czy nie zabije ich wszystkich?... Karusek, ledwie tu stąpił, zdechł!...
Słońce, które niegdyś tak ożywiało Anielkę, rzuca światło blade; niebo też nie jest równie błękitne, jak było tam nad ogrodem, jakie przeglądało się w sadzawce. Pierwszy raz uczuła Anielka nieokreślone pragnienie oderwania się od ziemi ponad surowe mgły, do słońca jasnego i nieba tak czystego, jak nad ich domem.
Chwilami przychodziło jej na myśl, że gdyby tu drzewa posadzić, byłoby może choć trochę weselej. Ale drzewo nie wyrasta odrazu wysokie. Trzeba czekać całe lata, dziesiątki lat...
Tu czekać dziesiątki lat?...
Wieczorem pomogła karbowej obierać ziemniaki. To ją rozerwało nieco, choć miała lekką gorączkę.
I matka była słabsza.
— Ja muszę napisać list do ciotki — mówiła. — Jeżeli Jaś stracił mój posag, a jego ciotka ma pieniądze, toż powinna się ulitować nad nami. My tu zginiemy.
Karbowy, Zając, wrócił już od roboty i siedział na progu, jak na koniu, podparłszy rękoma brodę. Patrzył on uważnie na Anielkę i rzekł:
— A jużci! dla państwa tu jest bardzo złe powietrze...
— I dla was złe, dla wszystkich złe! — odpowiedziała pani.
— My, tośwa już przywykli — odparł. — Żeby tak ino miał człowiek kiedy czas odpocząć, jak się patrzy...