I westchnął.
— Ale! — wtrąciła Zającowa — jemu tylko o odpocznienie idzie. Jużci i nam tu niezdrowo... Troje dzieci noma umarło, a takie były rzeźkie, takie wesołe...
— Dlaczegóż nie wyprowadziliście się stąd? — zapytała pani.
Chłop posępnie rzucił głową.
— Nasze dzieci umiłowały sobie te strony i latają nad niemi, to i nam nieładnie stąd odejść...
— Co wy mówicie, człowieku? Gdzie wasze dzieci latają?... — odezwała się niespokojnie pani.
Chłop, milcząc, wyciągnął rękę w kierunku bagien.
Wszyscy stanęli na progu i patrzyli.
Niebo było zamglone, ledwie świeciła gdzie jaka gwiazda. Powietrze ciepłe, ale tem ciepłem zgniłem, wilgotnem. Na dziedziniec padała czerwonawa smuga ognia, palącego się na kominie. Żóraw studni czarno rysował się na niebie.
Za żerdziami, okalającemi dziedziniec, może o paręset kroków od domu, tliło się kilka bladych płomyków. Niekiedy drżały, przygasały, czasem zbliżały się do siebie, podnosząc się i zniżając.
Józio zaczął krzyczeć. Wylękniona matka wzięła go za rękę i pociągnęła do izby. Karbowa płakała i modliła się, a chłop siedział z głową podpartą na rękach, i patrzył.
— Kiej lubią tu być, kiej im tu dobrze, to niech se skaczą! — rzekł chłop. Wprawdzie dawniej, widząc błędne ogniki, twierdził, że to są dusze poprzednich mieszkańców folwarku.
— Czy każda dusza chodzi po tych miejscach, które lubiła?... — spytała go cicho Anielka.
— Jużci tak! — odparł. — Ony się tu kąpały za życia, łapały se pijawki, więc i teraz zaglądają czasem...
Anielce jakoś lżej się zrobiło, gdy pomyślała, że i jej dusza będzie mogła zaglądać czasem do ogrodu, tam...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.