— Jaśnie pani pyta się: czy dzieci są? — powtórzył pan, ukazując mu nieznacznie tęgą pięść w popielatej rękawiczce.
— Niby naszych dziedziców dzieci? — rzekł chłop. — Jużci są.
— Zdrowe? — spytała pani.
— Panienka to musi wcale niezdrowa. Wciąż leży...
— Czy był tu kto?
— Była jakasić ciotka...
— Nie wiesz, czy mówiła co dzieciom o matce?...
— Mówiła, że matka, niby nasza dziedziczka, pojechała do Warszawy.
— A!... I nic więcej?...
— Jeszcze, że się kazała kłaniać i że niedługo zabierze ich odtela...
— A!...
Pani poszła dalej ku folwarkowi, a pan za nią — wciąż mamrocząc. Dama była w czarnej, powłóczystej sukni i aksamitnej narzutce. Gdy suknią uniosła, karbowy zobaczył rurkowaną spódnicę, białą jak śnieg.
„Może to taka koszula u niej?...“ — pomyślał, nie rozumiejąc powodu, dla którego wielkie damy miałyby nosić więcej spódnic niż jedną.
Nad zadumanym karbowym parsknął koń licowy. Chłop cofnął się i począł zwolna iść za powozem.
— To ci muszą być państwo, kiedy jeżdżą lustrzaną karytą! — myślał chłop. — Jak się to jucha błyszczy! Przejrzećby się można w tem dziwowisku...
I począł się przeglądać, ale to, co zobaczył, wprawiło go w ostateczne zdumienie. Tylna ściana powozu tworzyła wklęśniętą powierzchnią walcową. Skutkiem tego chłop widział w niej wszystko szerokie, małe i dogóry nogami przewrócone. Nad śpiczastem niebem leżała droga, w głębi wąska, bliżej rozszerzająca się nagle. On sam miał głowę jak dynię, umieszczoną poniżej nóg krótkich jak palce przy grabiach.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.