Gdy rękę w stronę powozu wyciągnął, ta rosła mu jak ciasto na drożdżach i całą jego figurę zasłoniła.
— Nieczysty interes! — myślał karbowy, przeczuwając nieszczęście. Był to człowiek, który ledwie raz na kilka lat opuszczał swoje pustkowie i równie rzadko widywał karety, jak mało znał prawa optyki.
Tymczasem dama weszła do chaty, a jej kamerdyner zatrzymał się na progu. Właśnie karbowa poczęła trzeci raz zamawiać choroby Anielki, kiedy szelest powłóczystej sukni odwrócił jej uwagę od chorej. Obejrzała się i struchlała, zobaczywszy obcą damę, od której aż pachła jaśniepańskość.
Pani, nie uważając na zdziwienie karbowej, zbliżyła się do Anielki i z wyrazem niekłamanego współczucia na twarzy, przystojnej jeszcze choć nieco zwiędłej, ujęła dziecko za rękę.
— Anielciu!... — rzekła głosem łagodnym.
Dziewczynka, jak sprężyną rzucona, usiadła na łóżku i błędnemi oczyma przypatrywała się damie. Skupiała rozpierzchnięte wspomnienia, lecz osoby tej poznać nie mogła. Nie dziwiła się przecie, może biorąc nieznajomą damę za jedno ze swych gorączkowych przywidzeń.
— Anielciu! — powtórzyła dama.
Dziewczynka uśmiechnęła się, ale milczała.
— Ma gorączkę... gada od rzeczy... — szepnęła karbowa.
Dama spostrzegłszy w garnuszku wodę, umoczyła w niej batystową chusteczkę i natarła czoło i skronie Anielki. Potem złożyła płatek w kilkoro i okryła wierzch głowy chorej.
Pod wpływem chłodu dziecko oprzytomniało nieco i poczęło mówić:
— Czy pani jest babcia nasza, czy druga ciocia? Czy pani od mamy przychodzi?...
Dama drgnęła.
— Przyjechałam zabrać was. Czy pojedziesz ze mną?...
— A gdzie to?... Do mamy?... Czy może już do naszego domu?... Takbym chciała być w ogrodzie... Taki chłód...
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.