Zobaczywszy zdaleka powóz i konie, Józio zapomniał o rybach, swojem sitku i — popędził na folwark. Był pewny, że oboje rodzice przyjechali, nadewszystko jednak chciał zapoznać się bliżej z powozem.
Wpadł na podwórze, obdarty i zaczerwieniony, i — nie pytając nikogo o pozwolenie — począł wdrapywać się na kozioł.
— A co to, mały?... — krzyknął stangret.
— Ja chcę się przejechać — odpowiedział Józio, chwytając za lejce.
Zaczepione konie ruszyły. Ledwie je wstrzymał stangret; Józio wpadł w gniew.
— Ja chcę jechać!... Ja chcę jechać!... — powtarzał.
Na ten hałas dama, która już zapytywała karbowę o Józia, wyszła przed dom. Chłopiec biegł naprzeciw niej, wołając:
— Dlaczego on nie jedzie, kiedy ja mu każę?...
Nagle stanął i zmieszał się — zobaczywszy osobę nieznaną. Na pani jednak hardy chłopiec, który, pomimo nędzy, dziwił się, że nie spełniają jego rozkazów, zrobił wrażenie przyjemne.
— Istny ojciec! — pomyślała dama i zbliżywszy się, czule całowała dziecko.
— Gdzie mama?... — spytał onieśmielony Józio.
— Mamy niema.
— Czy i tatki niema?
— Niema, ale wkrótce zobaczysz się z nim.
— A pani?
— Ja?... — odparła dama z uśmiechem i zakłopotaniem. — Ja jestem wasza... krewna.
I znowu ucałowała go.
Józiowi podobał się ekwipaż, stangret w liberji i elegancki ubiór pani. Witał ją jak dobrą znajomę, z niewidzianym u niego zapałem.
— Pani jest nasza krewna? — pytał. — To bardzo dobrze.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.