POD TROSKLIWĄ OPIEKĄ.
W obszernym pokoju, na fotelu skórą obitym, siedzi pan Dragonowicz, powiatowy lekarz, a obok, na taburecie, pani Wichrzycka, poufna tej damy, która zabrała do siebie Anielkę i Józia.
Doktór Dragonowicz jest niski, dobrze zakonserwowany i dokładnie ogolony staruszek, w długim, szaraczkowym surducie.
Pani Wichrzycka jest osobą pobożnie szczupłą, nosi suknią czarną, włosy gładko uczesane i watę w uszach.
Rozmawiają półgłosem.
— Także był sens sprowadzać takiego młokosa z Warszawy, jak gdyby u nas brakowało zarozumialców! — mówi gniewnie doktór, pocierając krótką ręką szpakowate włosy. — Nic to, panie, nie poradzi, chorą zgubi, a policzy sobie z paręset rubli...
— Cóż robić, panie konsyljarzu, kiedy się uparła?... Ona dałaby i parę tysięcy rubli, byle tylko małą wyleczyć. Ma pieniądze, więc dogadza fantazjom! — odparła pani Wichrzycka.
Ja jej wyraźnie mówiłam — ciągnęła dalej — że jeżeli pan konsyljarz nie pomoże, to nikt nie pomoże, bo przecie pamiętam, jak mnie pan dobrodziej na to nieszczęśliwe ucho trafnie leczył. Ale cóż — uparła się!...
Czy ja mam, panie konsyljarzu, brać dalej te pigułki?
— Trzeba! trzeba! — mruknął doktór. — Od czasu, jak