kilkanaścioro służby płci obojej, którzy drwili z rozpaczy biedaka. Jemu też bynajmniej nie o ludzi chodziło, ale o te bagna kochane, czarny las i obdartą chałupę.
Beczał i szlochał z pół godziny, aż przyszła pani Wichrzycka i nawymyślała mu. Wtedy powlókł się ku stajni i oborom obejrzeć swój dobytek i zaznajomić się z parobkami.
Trochę pogadał, potem legł na słomie. Ale spać mu się nie chciało, więc począł chodzić z kąta w kąt, tęsknić za robotą, za żoną i za folwarkiem.
W parę godzin obmierzła mu Wólka razem z pałacem, pięknemi budowlami i wielkim ogrodem tak, że rady sobie dać nie mógł.
— Co tu za życie? — mówił do siebie. — U nas — to dopiero raj!...
Wybrał się do karczmy, i tam on, człek od urodzenia trzeźwy, pierwszy raz w życiu poznał wielką prawdę, że często dolewany kieliszek jest pocieszycielem strapionych.
Gdy wrócił z szynku, nie tęsknił już do swego folwarku, bo miał umysł mocno zajęty.
— Coprawda — myślał — to w tej Wólce wesoło. Pałac jak kościół, budynki porządne, murowane. Jest browar, jest gorzelnia, młyn -— człowiekowi nie żal na te rzeczy patrzeć. Na obiad dzwonią jak na sumę, a ludzi tyle, co na odpuście. I jeść dają — aż w gardło nie lezie.
Szedł drogą, i zdawało mu się, że go coś podrywa, tak mu było lekko, a w głowie myśli skaczą coraz osobliwsze. Nie trzymały się one jedna drugiej, ale szły szparko jak wicher. Jeszcze nigdy Zając tyle nie wymyślił, choć całe życie miał ochotę do myślenia. Wkońcu rozebrała go taka radość, że aż zaśpiewał:
Oj! na zielonym kuble
Skikają se wróble...