Dociągnął do obory i zwalił się na kupę słomy. Jakie tu spanie chrześcijańskie...
We śnie zdawało mu się, że go ktoś targa za ramię.
— Kuba! Kuba!... ocknijże się...
— Byś ksy! ksy!... — odmruknął machinalnie Zając.
— A tożeś ty pijany, bestyjo... Kuba!...
— Daj mi spokój!... Nie widzisz, co robię? — odparł i przewrócił się twarzą do słomy, wywijając nogami.
Obudzić go nie było możności. Spał aż do wschodu słońca.
W pałacu, wieczorem, lekarze jeszcze raz zbadali chorą i w bocznym pokoju złożyli drugie konsyljum.
— Więc pan dobrodziej ciągle twierdzisz, że tu niema zapalenia płuc? — zaczął Dragonowicz z protekcjonalnym uśmiechem.
— I twierdzę, i jestem przekonany, żeś się kolega uprzedził — odparł szatyn ozięble.
Miara już się przepełniła. Dragonowicz założył nogę na nogę, dłonie splótł i topiąc królewskie spojrzenie w obliczu młodzika, zapytał:
— Przepraszam... ile też pan dobrodziej liczy sobie lat?
Młody szatyn powstał.
— Kochany kolego! — rzekł — mam tyle lat, ile potrzeba do stu obserwacyj zapalenia płuc...
Zerwał się i Dragonowicz.
— Mało mnie pańskie obserwacje obchodzą! — krzyknął, wstrząsając ręką. — A gdzie pan uniwersytet kończył?...
Szatyn włożył ręce w kieszeń.
— Nie w Pacanowie, szanowny kolego!...
Czerwoną twarz starego doktora oblał piękny karmazyn.
— Ja także nie w Pacanowie! — wykrzyknął. — Ale ponieważ pan liczysz sobie tyle lat życia, ile ja praktyki — i — ponieważ nie na jednej ławie nas... tego...
Tu wykonał ręką kilka zamaszystych ruchów zgóry nadół.
Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 03.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.